DJ SB – 15 lat na trójmiejskiej scenie WYWIAD

News

Ten wywiad jest jak podręcznik polskiego clubbingu z początku millenium. To wtedy rodziły się kluby, DJ'e jeździli za płytami i muzyką do Berlina czy Londynu, a bookingi załatwiało się listownie. Zapraszamy na kawałek bardzo ciekawej historii i rozmowę z niezwykle skromnym człowiekiem, którego śmiało można uznać za legendę trójmiejskiej sceny - dj'em SB!

Sławek Białecki czyli dj SB to wieloletni rezydent jednego z najlepszych klubów w Polsce – sopockiego Sfinksa, oraz takich trójmiejskich klubów jak: Cafe Ferber, Mechanik, Cico oraz Ul Fashion Club. Swoją przygodę z muzyką zaczął w 1988 roku, jako gitarzysta, basista i perkusista.
Zapraszamy do lektury wywiadu, którego udzielił tuż przed jubileuszową imprezą, na której świętować będzie 15-lecie za DJ’ką, na którą bardzo serdecznie wszystkich spragnionych niekonwencjonalnych elektronicznych brzmień – zapraszamy!

WYWIAD: DJ SB (TRÓJMIASTO)

Obchodzisz 15-lecie za dekami i w przypadku takiego stażu historie związane z początkiem kariery są niczym podręcznik polskiego clubbingu, jak to było u Ciebie? Od czego się zaczęło?
To bardzo długa historia… Tak naprawdę niewiele osób wie, że w latach-90 tych grywałem na gitarze i basie w kilku kapelach hardcore’owo-punkowych, z którymi koncertowałem w wielu krajach Europy (Niemcy, Francja, Belgia, Czechy, Włochy , Szwajcaria). Praktycznie od 89 do 97 roku (XX wieku – przyp. redakcji:) moje życie składało się głównie z prób i koncertów (w międzyczasie oczywiście szkoła i studia). Już w latach 90-tych bawiłem się w dj’a grywając disco lub punk rocka na różnego rodzaju afterparties po koncertach, jednak nie miało to nic wspólnego z miksowaniem. W 98 roku wszystko się posypało, ludzie z kapel porozjeżdżali się po świecie, skończyłem studia, trzeba było iść do pracy, a jako absolwent Oceanografii Chemicznej mogłem jedynie pomarzyć o pracy w zawodzie. Kumpel namówił mnie na wyjazd do Londynu.

,,…moim mentorem do dziś jest ojciec tech house – Terry Francis.”

Wykupiłem szkołę językową (warunek niezbędny, żeby pracować legalnie 24 godziny w tygodniu) i zacząłem pracę w nocnym klubie z prawdziwego zdarzenia – Turnmills. Chemical Brothers, Fatboy Slim, Freq Nasty grywali regularnie, powoli zaczęła mi podobać się muzyka elektroniczna. Potem zacząłem pracę w klubie Scala oraz słynnym Fabric, w którym godzinami obserwowałem za djką całą czołówkę światową od Carla Coxa po Ricardo Villalobosa. Jednak moim mentorem do dziś jest ojciec tech house, tamtejszy rezydent – Terry Francis. Przez pierwsze 2 godziny nigdy nie było nic do roboty, więc stałem przy dj-ce i obserwowałem jak miksuje. Pomyślałem sobie dlaczego by nie spróbować? Po tylu latach grania w kapelach ma się wyrobione poczucie rytmu (grałem także na perkusji) poza tym gdy nagrywaliśmy w studio zajmowałem się także ustawianiem brzmienia i aranżacją dźwięku, więc stwierdziłem, że tak jak przy nauce gry na gitarze, nie potrzebuję nauczyciela i dam radę sam. Kupiłem najtańsze paskowe Reloopy, kilka płyt i po godzinie jako tako już zgrywałem. Dostałem kompletnego świra na tym punkcie – większość zarobionych pieniędzy wydawałem na płyty. Wychodząc do pracy nastawiałem kasetę 90 (nośnik 90-minutowy – przyp. red.:) na nagrywanie audycji Peta Tonga lub Breakbeat show.

,,Pewnego razu w czasie imprezy dj poszedł na górę do biura, ludzie tańczą, płyta się kończy a jego nie ma… Niewiele zastanawiając się wyciągnąłem pierwszą lepszą płytę i dograłem… Zbiegli obydwoje wielce zdziwieni – jak to, koleś zbierający szklanki dograł bezbłędnie płytę?!’

W Fabric, w pracy na żywo usłyszałem praktycznie całą czołówkę światową, poza tym w czwartki regularnie chodziłem na Bedrock do Heaven – 6 sal, na jednej Sasha i Digweed na innej Koma&Bones, Hybrid i Rennie Pilgrem. Żyć nie umierać! W poniedziałek po przesłuchaniu audycji z nowościami szedłem do sklepów po płyty. Na Camden w słynnym Vinyl Addicton można było spotkać Plump Djs, Stanton Warriors czy Dave’a Angela – czaasmi dawałem im walkmana z nagraną audycja, żeby zidentyfikowali mi jakiś kawałek. Od poniedziałku do środy wędrowałem po sklepach płytowych – to były piękne czasy, kupowałem wszystkie nowości, które mi się podobały. W tygodniu pracowałem także w klubie Retreat na Angel-Islington. Przychodziłem do pracy zawsze ze 2 godziny wcześniej, żeby pograć sobie na prawdziwych Technicsach. Pewnego razu w czasie imprezy dj poszedł na górę do biura, ludzie tańczą, płyta się kończy a jego nie ma… Niewiele zastanawiając się wyciągnąłem pierwszą lepszą płytę i dograłem… Zbiegli obydwoje wielce zdziwieni – jak to, koleś zbierający szklanki dograł bezbłędnie płytę?! Myślałem, że dostanę opie… a oni zaproponowali mi, żebym grywał w środy. Podobnie było w Scala, tam także przychodziłem sobie pograć przed pracą. Pewnego razu dj się spóźniał, ludzie już byli w środku, gdy chciałem wyłączyć muzykę i zająć się krojeniem limonek, manager powiedział – Sławek graj dalej. Od tej pory zawsze pierwsza godzina na jednej z sal należała do mnie.

,,W Polsce czekało na mnie bardzo hermetycznie zamknięte towarzystwo dj’ów. Nikogo praktycznie nie znałem, często sam organizowałem sobie grania w jakiś pubach, przynosząc ze sobą cały sprzęt.”

Powoli odkrywałem nowe gatunki oprócz house, progressive i break beatu zacząłem kupować także techno, electro, d’n’b, nu jazz, chillout, electronikę a także disco pop i soul 70’s i 80’s (już jako 8-letnie dziecko wolałem siedzieć ze szpulowcem i „polować” na nagrania w radio niż bawić się w chowanego). Odkryłem także sieć komisów płytowych Nothing Hill Gate Exchange, w których można było kupić płyty za grosze – był jeden mankament, trzeba było posiadać przenośny gramofon na baterie, żeby móc przesłuchiwać. Niewiele się zastanawiając zakupiłem takowy i do dziś latam kilka razy w roku do Londynu żeby uzupełniać kolekcję. W 2002 roku postanowiłem wrócić na stałe do Polski – poznałem moja przyszłą żonę (w klubie tańczącą przy techno, a jakże by inaczej:). Do dziś imprezowanie jest naszym wspólnym ulubionym zajęciem. W Polsce czekało na mnie bardzo hermetycznie zamknięte towarzystwo dj’ów. Nikogo praktycznie nie znałem, często sam organizowałem sobie grania w jakiś pubach, przynosząc ze sobą cały sprzęt. Do dziś jestem wdzięczny takim dj-om jak Kula, Ricardo, Frisky Bob czy David Legato oraz promotorom z agencji Backu, którzy jako pierwsi zaprosili mnie na granie. Dzięki ogromnej kolekcji płyt, nowościom regularnie przywożonym z Londynu oraz nieszablonowemu podejściu do setów (mieszałem wszystkie gatunki razem) szybko zostałem doceniony i zacząłem regularnie grywać we wszystkich trójmiejskich klubach a także w innych miastach.
Jesteś związany z trójmiejską sceną – to tu budowałeś swoją pozycję i tu obserwowałeś narodziny i upadki wielu klubów – które z tych miejsc są/były dla Ciebie najważniejsze?
Bez wątpienia najbardziej szkoda gdyńskiej Mandragory i GGOG-a tego we Wrzeszczu i na Fortach, oraz oczywiście czwartkowych imprez w Metro. To były kluby z prawdziwego zdarzenia z dwoma dancefloorami – na każdym inny rodzaj muzyki. Mandragorę odwiedzali ci sami ludzie co Sfinksa, nie grało się tam komercji – królowało techno, progressive, electro. GGOG to był totalny underground, taki „fajny syf”. Tam można było grać wszystko, pamiętam jak na urodzinach klubu grałem kiedyś seta noise-industrial-experimental, wiesz – szumy , trzaski odgłosy stoczni – takie rzeczy też zbieram na winylach.

,,Pewnych granic nie przekroczę, mam zasadę, że nie zagram nigdy niczego co mi się nie podoba – np. w życiu nie zagrałbym I Follow Rivers lub Love Generation B. Sinclara. Komuś najwyraźniej melodyjki z dobranocek i harcerskie piosenki zaczęły mylić się z muzyką klubową.”

Głównie grywałem tam minimal, hard i acid techno a czasami breakbeat. Metro natomiast było bardziej house’owe, imprezy były w czwartki, przychodzili zawsze ci sami ludzie jak jedna wielka rodzina… Piękne czasy, już nie wrócą… Dobrze, że Sfinks ciągle istnieje i idzie z duchem czasu. Szkoda także Pomarańczarni, Klubowej i Soho 4 piętro.
A gdybyś miał zabawić się w przewodnika, jak zaplanowałbyś noc pełną wrażeń ale i dobrego brzmienia trójmiejskiemu debiutantowi?
Jeżeli byłby to weekend w wakacje, to w dzień oczywiście zaproponowałbym rozgrzewkę na plaży w Zatoce Sztuki a wieczorem before w Cafe Ferber gdzie jestem rezydentem od 10 lat, a później oczywiście jedyną opcją jest jeden z najstarszych i najlepszych klubów w Polsce – Sfinks (od 4 lat Sfinks700, ale jakoś ciągle nie mogę się do tego przyzwyczaić, przez 20 lat nie było cyferek na koncu).
Deklarujesz głośno, że jesteś DJ’em na pełen etat, co w dzisiejszych czasach jest nie lada wyzwaniem. Jednocześnie cały czas Twoja muzyka stoi na wysokim poziomie. Nie miałeś pokusy by iść na kompromis, zarobić może więcej, ale grać bardziej pod publikę?
Pokusy nie miałem – nie miałem wyjścia. Gram wiele gatunków muzyki, dzięki temu grywam regularnie. Kilka lat temu zamknęło się sporo klubów, w których grało się ambitnie lub zaczęły zmieniać profil na bardziej komercyjny. Jednak w pewnym momencie gdy ktoś próbował przeginać to odpuszczałem – pani manager wyglądająca co chwilę z biura i licząca ile osób się bawi, to było za dużo. Pewnych granic nie przekroczę, mam zasadę, że nie zagram nigdy niczego co mi się nie podoba – np. w życiu nie zagrałbym I Follow Rivers lub Love Generation B. Sinclara. Komuś najwyraźniej melodyjki z dobranocek i harcerskie piosenki zaczęły mylić się z muzyką klubową.

,,Rzadko grywam w innych miastach, nie mam przecież brody ani nie noszę t-shirtów z dekoltem (śmiech).”

Staram się unikać grania w miejscach gdzie ktoś mi coś narzuca. Jak już wspomniałem, od 10 lat jestem rezydentem Cafe Ferber – grywam tam po kilka razy w miesiącu, głównie house, deep i tech house i trochę nu disco, funku a przede wszystkim stare house’owe klasyki z lat 98-2002. Mam do nich sentyment, na nich się wychowałem uwielbiam je do tego stopnia, ze z powodzeniem od 6 lat organizuję w Sfinksie cykl imprez pod nazwą „Sfinks Decade Ago”. Gramy na nich tylko stare rzeczy, tylko z winyli i co najważniejsze zapraszam na nie tylko osoby, które kiedyś grywały w Sfinksie. Przy okazji mam swój udział w szczytnym celu jakim jest zachowanie przy życiu kultury grania z płyty winylowej. Sam zacząłem grać z CD-ków dopiero jakieś 4 lata temu, nie miałem wyjścia, po prostu w nowo powstałych klubach nikt nie myślał o kupowaniu gramofonów. Do pewnego momentu sam je wszędzie woziłem, ale gdy straciłem cały sezon regularnego grania w klubie na końcu sopockiego Molo, powiedziałem – poddaje się, nie będę przecież chodził z deckami półtora kilometra.
Czasami zdarzają się nietypowe grania np. turniej koszykówki, wyścigi konne, czy jakieś konferencje i inne targi na których po prostu chodzi o to żeby był dj. Wielu to robi ale się często do tego nie przyznają, nie ma się czego wstydzić, zawsze lepiej pograć house dla modelek na wybiegu niż np. kopać rowy. Nie zawsze można pograć techno dla kilkuset osób w najlepszym czasie.
Jak wygląda Twój dzień i tydzień pracy?
W weekendy prawie zawsze gram, chyba że jadę na jakiś festiwal lub na Svena Vatha do Warszawy (śmiech). W poniedziałki przeważnie odpoczywam po weekendzie, przez resztę dni słucham bardzo dużo muzyki, często z kilkuset przesłuchanych kawałków stwierdzam, że tylko jeden lub dwa chciałbym zagrać.

,,… nie jestem pracoholikiem, nie chciałbym umrzeć na zawał w wieku 45 lat, z myślą, że przegapiłem swoje własne życie. Nie jestem materialistą ani gadżeciarzem – wolę dobrą imprezę lub fajną wycieczkę od najnowszego smartfona, którego i tak nie będę potrafił obsługiwać, a po za tym i tak na pewno zaraz mi spadnie :)”

Po za tym maile, sterczenie na telefonie przy organizowaniu sobie bookingów oraz imprez. Promocja, grafiki, ustalanie timetable, negocjacje z zapraszanymi dj’ami, poza tym wypożyczam także sprzet djski i nagłośnienie. Ogólnie to staram się nie przemęczać – mam dużo czasu wolnego, nie jestem pracoholikiem, nie chciałbym umrzeć na zawał w wieku 45 lat, z myślą, że przegapiłem swoje własne życie. Nie jestem materialistą ani gadżeciarzem – wolę dobrą imprezę lub fajną wycieczkę od najnowszego smartfona, którego i tak nie będę potrafił obsługiwać, a po za tym i tak na pewno zaraz mi spadnie 🙂
Jesteś mocno rozpoznawalny w Trójmieście i to tu masz najwierniejszych fanów. Jak to jest z graniem w innych miastach?
Czy jestem rozpoznawany? Chyba tylko wśród stałych bywalców Sfinksa i starej gwardii. Rzadko grywam w innych miastach, nie mam przecież brody ani nie noszę t-shirtów z dekoltem (śmiech). Czasami grywam w Luzztro, w Alternatywie w Malborku, w Warholu w Słupsku oraz w Bydgoszczy w Towarzyska Cafe lub w Widzimisię, kilka razy grałem też na statku w Augustowie u Beachboysów (serdecznie pozdrawiam chłopaków) średnio 2 razy w miesiącu gdzieś jeżdżę. Nigdy nie wysyłałem maili do klubów z zapytaniem czy mogę zagrać, może powinienem zacząć to robić? Kiedyś więcej jeździłem po Polsce kilka razy grałem tez w Rosji i Anglii.
Jesteś również promotorem, jak postrzegasz możliwości promocyjne imprez na przestrzeni lat, podczas których jesteś aktywny na scenie?
Krótko – większość załatwia obecnie Facebook, niepotrzebne są plakaty lub ulotki rozrzucane po sklepach z ciuchami i dopalaczami. Teraz jest o wiele łatwiej, kiedyś co weekend podczas grania dostawałem po kilka telefonów od znajomych, którzy niespodziewanie postanowili wyjść, z pytaniem: „co się dzieje dzisiaj w Sfinksie?” Teraz już tak nie jest, każdy ma w telefonie magiczną niebieska stronkę. Kiedyś nie było też ogólnoposkiego portalu promującego brzmienia klubowe – teraz jesteście Wy – to też bardzo pomaga. Jest ogromna różnica miedzy czasami, kiedy grywałem w kapelach. Trasę koncertową załatwiało się listownie, ciężko w to uwierzyć ale tak było – telefony za granicę kosztowały majątek a dogadanie się po angielsku ze Szwajcarem przy tej jakości połączenia graniczyło z cudem.
Ile imprez zagrałeś?
Jeżeli każde granie uznać za imprezę (Cafe Ferber to typowo beforowe miejsce gdzie ludzie głównie stoją przy barze i co najwyżej tupią nóżką) to ponad 2 tysiące. Przez kilka lat grywałem regularnie w czwartki, a niektóre sezony prawie codziennie. W samym Sfinksie grałem może z 500 razy.
Pamiętasz swoją najlepszą imprezę?
Chyba moje urodziny w 2004 w Mandragorze. To był czwartek, zaprosiłem 50 dj’ów. Na dwóch salach – 20-stu na jednej i 30-stu na drugiej – zgrywaliśmy po jednej płycie w takiej kolejności jaka wyświetlała się na wizualach, tak żeby każdy był już gotowy ze swoja płytą gdy będzie jego kolej. Powiedziałem managerowi, że spodziewam się około 200 osób, więc wezwał na zmianę tylko kilka osób z obsługi. Przyszło… 800, które zmieściło się do środka a pozostałe 200-300 po prostu już nie weszło. To był 'Sajgon’, sam właściciel musiał stanąć za barem, impreza trwała chyba do 8-9 rano, sporo osób musiało w piątek wziąć urlop na żądanie.
W najbliższą sobotę świętujesz swoje 15-lecie w sopockim Sfinks700. Jakie uczucia towarzyszą takiemu jubileuszowi? Czy zrobiłeś jakieś podsumowanie lub rachunek sumienia? 😉
To będzie impreza jak każda z tym, że w końcu sobie pogram, często gram tam 5-6 godzin, ale mi zawsze jest za mało. Mam nadzieję że te 10 godzin mnie usatysfakcjonuje (ale trudne słowo). Rachunek sumienia robię od jakiegoś czasu i doszedłem do wniosku, że przez swoje lenistwo, niedbalstwo i brak siły przebicia spowodowanej obrzydzeniem do wchodzenia komuś w… zaprzepaściłem swoja szansę, moment, w którym mogłem się jakoś wybić – jakieś 10 lat temu, kiedy nie było jeszcze tylu djów. W wielu klubach pytano mnie o sety lub MySpace, nigdy tego nie miałem, swoją stronę na FB mam dopiero od 2 lat. Przyznaje – to był błąd, po za tym już dawno powinienem zająć się produkcją muzyki, przecież gdy grałem w kapelach, w większości muzyka była mojego autorstwa. Mam mocne postanowienie poprawy – od jesieni zabieram się za to, a także wracam do gitary i z chłopakami chcemy reaktywować jedną z kapel. Ale to we wrześniu… Po powrocie z Ibizy, która jest dla mnie natchnieniem i zawsze daje mi energię na następny rok i nadaje sens temu co robię. Mam 43 lata i dalej mi się chcę. Dziękuje za wywiad i do zobaczenia na Audioriver! 🙂
Dzięki za rozmowę!
Rozmawiał: Alex Kubaczewski


Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →