Let It Roll 2014 – RELACJA MUNO.PL

Relacja

Jak bawiliśmy się na tegorocznym Let It Roll w Czechach - największym festiwalu drum n bass na świecie? Najlepiej! Zapraszamy do przeczytania naszej obszernej relacji z tego muzycznego święta!

Kilka dni temu na łamach wszystkowiedzącego Facebooka, a za nim i innych mediów społecznościowych kreujących mody i gwiazdy w trybie ekspresowym, ale i równie szybko umiejące je kończyć, ogłoszono oficjalnie śmierć dubstepu – gatunku muzycznego namaszczanego przez wielu wpływowych dziennikarzy na następcę drum n bassu.
Ciekawa była odpowiedź jednego z najbardziej cenionych, za innowacyjność, mieszanie wszelkich możliwych gatunków, ale też za opierania się przemijającym modom producenta DJ’a Vadima: Artists come from their bedrooms to fill huge rooms over night and then dissapear just as quickly as they came and yet some artists/genres march on. Some genres are slated across the board as fads, 'oh this is gonna die’ etc – that was hip hop and look where that went. I remember how big drum n bass was in the 90’s and american kids were like 'nah, it’s too fast’. fast forward to 2010, we love dnb, its like fast dubstep!
W 2014 roku drum n’ bass żyje nadal i zmierza w dwóch kierunkach: wraca do tradycji, tworząc współczesny “atmospheric”, “jungle”, jak również idzie do przodu w bardziej elektronicznie uproszczone i bassowe odmiany.
Równie niezwykła wydaje się być nieprzemijalność pewnych gatunków na wybranych długościach geograficznych. Reggae zawsze unosić się będzie nad Jamajką, techno i Berlin są jak chleb i masło, a Czechy? No właśnie, Czechy kochają się w drum n’ bassie i ta miłość zdaje się nie przemijać, a wręcz przeciwnie, promieniuje na kraje ościenne. Żeby doświadczyć tej miłości, przekonać się o jej sile, najlepiej wybrać się do źródła, które w 2014 roku nie bije już w Brixton, Shoreditch, czy innej robotniczej dzielnicy Londynu, Manchesteru, Newcastle. Obecnie epicentrum drum n’ bassowego świata to Benešov, niewielkie miasto położone 40 kilometrów od Pragi, o populacji łącznej ledwo przekraczającej 16 tysięcy osób.
To w Benešov od kilku lat odbywa się największy na świecie festiwal drum n’ bassowy. Na terenie byłej bazy wojskowej i przylegających do niej polach, rokrocznie ponad 25 tysięcy ludzi spotyka się, by wspólnie tańczyć do białego rana, bawić się, rozmawiać i odradzać w sobie na nowo prawidziwą miłość do tego gatunku muzycznego. Jednocześnie ich najazd na Benešov na 3 dni podwaja populację miasta, a goście festiwalowi nadają rytm wszystkiemu co się w mieście dzieje.
Wiedziony tymi informacjami, spektakularnym lineup’em podzielony na – uwaga -osiem scen głównych i kilka pomniejszych, opiniami znajomych i mediów, ale przede wszystkim ciekawością czy rzeczywiście można duży festiwal zamknąć i zorganizować w oparciu o jeden gatunek muzyczny, ruszam na podbój Czech.
Wyprawa zaczyna się na południu Polski i przebiega o dziwo zgodnie z planem. Ruszamy ok. 15:00 w piątek 1. sierpnia, by na miejscu w Benešov być już ok. 19:00 po 4h jazdy autostradą, jednym postoju w tradycyjnej przedrożnej gospodzie i jednym tankowaniu. Już na kilka kilometrów przed wjazdem do miasta witają nas tablice kierunkowe, banery i plakaty z jednym napisem: LET IT ROLL!
Kierując się za nimi docieramy do dworca głównego i od tego momentu to już tłum festiwalowiczów staje się naszym drogowskazem. Podążamy tam, gdzie wszyscy, na teren byłej bazy wojskowej. Wejścia są dwa, a pól namiotowych chyba z pięć. Różnokolorowe namioty ciągną się po horyzont, a gdy się tam w końcu dotrze, na szczycie wzniesienia okazuje się, że poniżej jest tylko kolejne pole i kolorowi ludzie w pośpiechu rozstawiający swoje namioty. Jedni chcą mieć już bazę noclegową, by móc udać się na główny teren festiwalu, inni wręcz przeciwnie, przyjechali chyba już w czwartek, bo wokół ich namiotów powstały istne obozy warowne, z flagami, krzesłami, stolikami i generatorami prądotwórczymi, dzięki którym nad całym pole unosi się już głośna muzyka – leci tylko i wyłącznie drum n’ bass.
Rozbijamy się i my, ale zanim oddamy się tańcowi, wracam do miasta posilić się w lokalnej restauracji o wszystkomówiącej nazwie “Szwejk” (swoją drogą ciekawe ile takich jest w całych Czechach? Tysiąc?). Na stół wjeżdża smażony ser z bramborami i tatarską omacką plus zimny kufel Budy. Może nieco sztampowo, ale zapewniam – lepszego sera nie jadłem w życiu.
Dwie godziny później jesteśmy z powrotem na festiwalu i podczas opaskowania pierwszy raz przez głowę przeszła mi myśl, która stała się lejtmotywem całego wyjazdu: jacy oni są wyluzowani, jakby nie otwierali właśnie największego festiwalu, nad którym pracują pewnie cały rok. Wszyscy spokojnie sprawdzają dokumenty, zakładają opaski kolejnym wchodzącym przez bramę główną i kierują w odpowiednie miejsca po odbiór akredytacji. Czesi myślę, oni niczym się nie przejmują.
PIĄTEK – 01.08.2014
Jest godzina 22:00. Teren festiwalu powoli się zapełnia, ale zanim ruszymy w tany chcemy obejść całość byłej bazy wojskowej, pozostawionej przez Sowietów, zrozumieć topografię terenu, ustalić ewentualne miejsca zbiórki i zlokalizować wodopój. Nic z powyższego nie jest trudne, pomimo ogromu scen (główna jest plenerowa, ale o niej więcej za moment), pozostałe to hale magazynowe ułożone w długi ciąg kolejnych wejść. Na każdej grają już pierwsi DJ’e i najpopularniejsze są już dość pełne. Szybkie przegrupowanie, atak na stanowisko Budweisera – tak to Budwa jest oficjalnym piwem festiwalowym, serwowana w 2 odsłonach, stanie się naszym jedynym napojem na kolejne 2 dni.
Wpadamy na moment do każdej z sal, kolejno: Madhouse – zaaranżowane jako postindustrialne cmentarzysko samochodów, wszystkomówiąca scena Devastator Night, Finlandia Factory – druga wielkościowo po Mainie i do zapamiętania, bo tutaj dzisiaj Black Sun Empire, Ed Rush & Optical i na koniec Neonlight, a potem cztery kolejne mini scenki pod wspólną nazwą UnderworldCode Night, gdzie zaliczamy nasz pierwszy występ tego dnia – JB, Bassdrive Nght, Rough Tempo & Serotone Recordings i grająca już od 16:00 Authentic Music Night. Underwold ma osobne wejście, otoczone są wysokim płotem co sprawia, że kto raz tutaj zawędruje może pozostać na dłużej niż planował. To jak z wielorybem z Moby Dicka, pochłania do żołądka!
Najważniejszym punktem Let It Roll jest oczywiście Main Square. Ogromna scena plenerowa, większa niż ta na Audioriver, Tauron Nowa Muzyka czy nawet Open’er Festival, rokrocznie budowana jest tak, że swoim wyglądem nawiązuje do głównego motywu przewodniego festiwalu. W tym roku była to zaginiona cywilizacja biomaszyn, pół robotów pół ludzi, która powraca na Ziemię. Główna scena, zaopatrzona w ogromne ekrany, siatki odwzorowujące blachę, nity i rusztowania, mapowana na okrągło tak, że wydaje się ruszać i oświetlana wybuchami ognistych wież robi naprawdę piorunujące wrażenie. Jeszcze przed oficjalnym Opening Show, na które czeka w duchu każdy festiwalowicz, na głównej scenie Frankee, nowy nabytek RAM records, wytwórni zawiadywanej przez legendarnego Andy’ego C. Powoli wchodzimy w klimat festiwalu, czekamy na prawdziwe gwiazdy, które tego wieczoru w całości na Main Stage reprezentować będą londyńską RAM Records. Kolejno na scenie prezentują się DC Breaks, z mocnym, często zahaczającym o techno setem, umiejętnie przeplatanym funkowymi wstawkami, Wilkinson, na którego szczególnie czekaliśmy, z najeżonym hitami setem (jego “Afterglow” oprócz samego Wilkinson’a zagrają jeszcze Etherwood, London Electricity oraz największa gwiazda pierwszego dnia festiwalu – Andy C) i właśnie Andy, którego set, tak wyczekiwany i gromadzący pod sceną prawdziwe morze fanów, okazał się dość przypadkową selekcją bangerów, dropów i własnych kompozycji. Jednym słowem, było to co lubimy słuchać i znamy mniej lub bardziej, z naciskiem na bardziej. Może to jednorazowa wpadka starego mistrza, ale na taką kumatą publiczność jak tego wieczoru to nie wystarczyło.
Uciekamy z Andiego tuż przed 1:00, żeby już do rana zostać w strefie Finlandia Factory. Temperatura w środku hali +40 stopni, około 3 tysiące ludzi, wszyscy tańczą i nikomu nie przeszkadza ani tłok, ani upał, ani hałas. Tutaj nie pogadasz, nie postoisz, tutaj trzeba tańczyć!
Po 4:00 zmęczeni ale szczęśliwy wychodzimy w końcu na świeże powietrze. Czas coś zjeść i przegrupować się przed ostatnimi występami wieczoru. Strefa gastro to wielkie zaskoczenie “in plus”. Jest różnorodnie, tanio i smacznie. Do tego kolejne piwo lane do wielorazowych kubków z logiem LiR i można uderzać na Underworld. Wpadamy akurat na drugą połowę seta Macky Gee. Pamiętacie jego hit “I’m So Special”? Tak właśnie jest, a tuż obok iście londyńskie party rozkręca Bailey, który jeszcze 30 minut wcześniej uczciwie jak każdy festiwalowicz stał z nami w kolejce po kebab.
O 6:30 swój set kończy A-Sides i postanawiamy, że dzień pierwszy czas zakończyć z klasą udając się na pole. Przed zaśnięciem poznajemy dwie ekipy, jedną z Polski (pozdro Chrzanów) drugą z Wiednia (Austriacy to druga po Czechach siła na Let It Roll). Na rozmowach, wymianie doświadczeń i wrażeń z piątku miną nam kolejne 2 godziny.
SOBOTA – 02.08.2014
Pobudka ok. 10:00 spowodowana jest przez dwie rzeczy: upał, który nie pozwala ani minuty dłużej wysiedzieć w namiocie i seta Kenny Kena, serwowanego przez biwakującą tuż obok grupę Słowaków. Chyba już szykują się na jego występ o 4:00, bo słuchać jak komentują każdy kolejny utwór. Po piątku jesteśmy zmęczeni i obolali, ale to dopiero początek i musimy jak najszybciej zebrać siły. Ruszamy do centrum Benešov, na solidne śniadanie i omówienie planu na sobotę. Nawet festiwal potrzebuje przecież planowania. 16-tysięczne miasto to raczej zawężona oferta gastronomiczna, ale udaje nam się znaleźć szwedzki stół serwowany w chyba najstarszym hotelu w mieście, gdzie za 70 koron przy dźwiękach darkowego seta Black Sun Empire można prawie spokojnie się najeść.
Nasza grupa liczy cztery osoby, z których dwie powróciły na LiR po roku, to oni decydują jak spędzimy sobotę i chwała im za to. Tysiące festiwalowiczów przeleżą ten upalny sierpniowy dzień na polu namiotowym, gdy my udamy się na oddalone od festiwalu o ok. 500 metrów publiczne kąpielisko. Wstęp 20 koron (3,20 pln) i już można nurkować w lodowatej wodzie, raczyć się lokalną truskawkową lemoniadą lub jak setki innych raverów zalec na ręcznikach w cieniu pobliskich drzew.
Tak mija nam dzień do ok. 16:00, wtedy z oddali zaczynają nas dochodzić pierwsze dźwięki muzyki, co znaczy tylko jedno: LiR ruszył na nowo i przywołuje nas na teren. Rezygnujemy z obiadu w mieście i od razu kierujemy się na strefę gastro. Moda na slowfood dotarła już do Czech i genialne beef burgery smażone na naszych oczach to jedyna opcja.
Lineup na sobotę wygląda, o ile to w ogóle możliwe po genialnym piątku, jeszcze lepiej. Pierwszy Budweiser wypity na trawie w strefie Red Bull Tour Bus, zaaranżowanej jak doki portowe (to tutaj wylądowowała na Ziemi ta biomechaniczna cywilizacja, czyżby przypłynęli statkami?), ustalenie “priorytetów” i ruszamy pod sceny, jest 20:00.
Ja i mój wierny kompan, mocno zafascynowani wokalnymi trackami, które na myśl przynoszą jedną z gwiazd tego wieczoru – London Electricity, od razu idziemy na Main Stage. Już za kwadrans rozpocznie swojego seta jeden z naszych osobistych faworytów, Etherwood & MC Wrec. Godzina mija nam w oka mgnieniu. Etherwood potwierdza wszystko co czytaliśmy, słuchaliśmy i wiedzieliśmy o tym młodym artyście promowanym przez wytwórnię Med School. Gra głównie swoje produkcje z płyty “Etherwood”, wydanej pod koniec 2013 roku. Jest melodyjnie i momentami bardzo spokojnie, ale set jest przemyślany i spójny, a to ważne. MC Wrec wspomaga dzielnie i nie zakłuca jednolitej kompozycji godzinnego występu. To godny początek showcase’u na Main Stage pod hasłem Hospitality.
Let it Roll to również odkrywanie. Nie tylko nowych artystów, ale czasem całych wytwórni (to im poświęcone są mniejsze sceny na Underworld, gdzie w piątek zakochałem się w Serotone Recordings) lub całych sub-gatunków. Na Mainie, gdzie nadal pozostajemy, 45 minutowym przerywnikiem miał być Live w wykonaniu Ayah Marar. Nigdy o niej/nich nie słyszałem, ale nie warto ruszać się przed Fred V & Grafix, więc czekamy. W zamian za zaufanie, a może lenistwo, dostajemy muzyczny dynamit. Ayah Marar to wokalistka pochodząca z Jordanii, a od dobrych kilku lat mieszkająca w Londynie. Przypominam ją sobie od razu z feat. w utworach Dj Fresh’a i Camo&Krooked. Znacie “Mind Controller”? Poznajcie.
Fred V & Grafix po takim sceniczym rozpierdzielu mają niezły Everest do pokonania, ale zajmuje im to 15 minut i 3 pierwsze utwory. Wraca wspomóc ich Mc Wrec, który o wiele bardziej pasował jednak do atmosferycznego Etherwooda. Chłopaki grają swój rewelacyjny album, przeplatają go mocnym bassowymi trackami, dobijają nas hitami, jest bardzo dobrze. Od razu myślimy, że tak powinien był wczoraj skatować nas Andy C.
Każdy festiwal potrzebuje headlinerów, a wśród headlinerów potrzebuje gwiazd, magnesów na fanów, postaci, które swoją pozycją, hypem jaki wokół siebie generują, lub genialnością swojej muzyki sprawią, że scena główna zapełni się w 15 minut, a wszyscy będą falować w rytm podawanej im muzyki. Mój kompan od popołudnia twierdził, że tak będzie podczas występu Netsky i nie mylił się. Chyba nigdy nie byłem w takim wielkim tłumie. Ludzie stoją po horyzont i nawet stając na wzniesieniu nie widzę końca widowni. Netsky przyjechał ze swoją ostatnią płytą “2” z 2012 roku. Nieco zakurzona, otrzymała nowe życie w wersji live z podziałem na żywe instrumenty. Nawet Netsky staje za klawiszami wraz z żywą perkusją, gitarą basową i MC. Jest dobrze, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, nawet skacząc jak głupi w górę i w dół, że to show dla mas i nieco pod publiczkę, a nie to po co przyjechaliśmy na Let It Roll. Moje uczucie zdaje się potwierdzać fakt, że zaraz po zejściu Netsky’a ze sceny, tłum przerzedza się w zastraszającym tempie, co skutuje tym, że prawdziwa legenda, London Electricity rozpoczyna swój 100% vinyl występ przy prawie pustej widowni. Jak tu nie kochać Tony’ego Colemana, gdy ten starzejący się pan z brzuszkiem i w grubych nerdowskich okularach serwuje nam potężną mieszankę hitów przeplatanych ciągłymi pullupami, przeskokami na cięższe, bardziej techniczne wałki i popisowymi zagraniami w stylu bieganie przed deckami, nawoływanie do publiczności, zatrzymywanie płyty, aż otrzyma stosowną odpowiedź itp.
My jesteśmy zachwyceni, podobnie dość spora grupa tzw. “starych wilków”, którzy wiedzą, że Netsky to nowość, a London Electricity to tradycja.
Zresztą nie ma co wędrować dalej niż do idealnie ułożonych wzdłuż całej głównej sceny barów z napojami i jedzeniem, skoro już o 1:30 kolejny “must see” tegorocznej edycji Let It Roll – Camo & Krooked present Zeitgeist. Muszę przyznać, że słyszałem o tym projekcie i nieco automatycznie wrzuciłem do tego samego worka co I am Legion, wspólny projekt Nosia i Foreign Beggars. Niestety na wyrost. Po pierwszym zachwycie nad setupem scenicznym złożonym z ledowej wstęgi mobiusa, po której w rytm basu i trebli podróżuje w idealnym synchronie implus świetlny, całość dość szybko zaczyna się nudzić i staje się tylko fajny gadżetem, dodatkiem do dość przeciętnego i zbyt chaotycznego seta. Nie ma live’a, są odtwarzane kolejne utwory. Po 30 minutach postanawiamy nie czekać do końca i spożytkować ten czas na uzupełnienie płynów, podróż do strefy gastro i szybkie zahaczenie o Finlandia Factory. Tej decyzji nie żałujemy ani przez moment, bo o 2:00 magazyn pęka w szwach istnie odlatując w przestworza przy secie Matrix & Futurebound! Tego brakowało nam na Mainie i dostaliśmy na Finlandii!
Na Metrika niestety już nie wrócimy, bo zamiast nowości stawiamy na oldschool i zobaczenie jednej z prawdziwych legend drum n’ bass i jungle – Kenny Kena. Let It Roll to bowiem solidna dawka nauki dla młodszych festiwalowiczów, a Oldschool Night w Underwordzie trwa od 12:00 w południe (sic!). Wchodzimy w sam środek seta Kenny’ego i od razu przybieramy znaną junglową pozę i tempo gry. Jest szybko, głośno i gorąco jak w piekle, przez co na parkiecie mogącym przyjąć ok. 300 osób następuje ciągła rotacja jungle zawodników! Zostaniemy w świecie legend do godziny 6:30, gdy ostatnie wałki rodem z Brixton Academy skończą serwować nam Rich & MC Nu.C. Było aż za dobrze i czas na odpoczynek przy wschodzie słońce. Namiot, sen, over.
NIEDZIELA – 03.08.2014
Niedziela właściwie mogłaby trwać nadal w rytmie festiwalowym, bo totalnie pochłonięci przez muzyczne doznania z piątku i soboty nadal nie mamy dosyć. Nogi mamy już do wymiany, ale głowa i uszy dalej chłonne są muzycznych wrażeń. Możliwe, że zbyt zachowawczo podeszliśmy do sprawy selekcji lineup’ów, może powinniśmy więcej szans dać Underworldowi, a mniej uwagi poświęcić na Maina. Cóż, trudno, zostaje nam zawsze następny rok, bo jak powiedział poznany na polu namiotowym Słowak (ten od dudniącego Soundsystemu): Once you come to Let It Roll you never have enough of this shit!
Człowiek miał rację, bo my nie mamy i na pewno wrócimy do Benešov za rok z przeświadczeniem, że aby zrozumieć drum n’ bass trzeba poznać jego historię, żeby go poczuć trzeba mieć otwarte serce i ciekawy umysł, ale żeby sę go nauczyć trzeba przyjchać do świątyni, na Let It Roll!
tekst: Paweł Pawlik
fot. Michaela Szkanderová,
SAIHA



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →