Festiwalowe wspominki: Melt!

Relacja

Jesień tuż tuż, sezon letnich festiwali zbliża się ku końcowi... Przypominamy sobie największy rave, jaki przeżyliśmy tego lata - Melt! Festival! Wrażenia nie do opisania, ale spróbujmy...

To już czwarty raz z rzędu, kiedy mam przyjemność opisania swojego ulubionego wydarzenia muzycznego w ciągu roku. Kto na bieżąco śledzi nasze letnie festiwalowe relacje, musi na łamach Muno.pl spotykać się z tą z Melt! Festival. Najbardziej intrygujące w tym wszystkim jest to, że pomimo szablonowości głównych podmiotów tworzących ten festiwal, ciągle jest o czym pisać. Studium samego siebie w tamtejszych okolicznościach, z odkrytą na Sleeplees Floor własną utopią to temat, który daje niewyczerpane środki do ekspresji. Zapraszam więc na kilka myśli adresowanych pod kątem wyjątkowego miejsca, które muzycznie kształtuje człowieka. Banał, lecz do bólu prawdziwy.
Będąc mocno wkręcony w techno-turystykę nauczyłem się jednego – poza naturalną chęcią doświadczenia muzyki na jeszcze nieodkrytych, najważniejszych parkietach w Europie jest kilka takich pozycji, do których muszę wrócić każdego roku. Melt! znam na pamięć, poza rotacjami w line-upie wszystko pozostaje praktycznie niezmienne – można odnieść wrażenie, że festiwal stoi w miejscu, że element zaskoczenia już tam nie występuje. Rzadko spotykana specyfika przy tak ogromnych projektach, gdzie budżet pozwala na nieograniczone możliwości. Ta schematyczność i przyzwyczajenie jest jednak tak mocne, że nie daje o sobie zapomnieć przez cały rok.
W wielkim skrócie o sprawach oczywistych. Melt! odbywa się w jednej z najbardziej zajawkowych miejscówek jakie widziałem – opuszczona kopalnia odkrywkowa z gigantycznymi koparkami wokół, nieludzką afterownią, lasem i jeziorem wokół to wystarczające argumenty za tym, aby w takim otoczeniu oddać się kilkudniowej, muzycznej ekstazie. Ten widok naprawdę ciężko opisać, nie zapomnę największego chyba cwaniaka w techno Dave’a Clarka, znanego z lekceważących występów, kiedy to na Big Wheel Stage nie wierząc w to, co widzi, zaczął całe to widowisko filmować komórką. Ten festiwal to raj dla artystów, o nas nie wspominając. Ellen Allien do swojego finalnego seta festiwalowego przygotowuje się kilka miesięcy, podobnie ma się z nami – na Melt! wyjeżdżałem uzbrojony jak na wojnę z zaplanowaną dużo wcześniej strategią działania. Oczywiście nie wszystko wyszło jak miało, ale tylko dlatego, że jest tam tak dobrze – w trakcie festiwalu łapiesz się na tym, że rezygnujesz ze swoich priorytetów na rzecz innych doznań, które swoją wyjątkowością pozwalają Ci zapomnieć o swoich pierwotnych powodach, dla których tam jesteś.
Ekstremalnie bliska więź między człowiekiem, naturą, maszyną i muzyką w tym miejscu sięga rangi metafizyki. Zawstydzająco świadoma publika głównie ze środowisk bazujących w Berlinie i Kolonii jest na Melt! obok muzyki najbardziej inspirująca – stężenie indywidualistów na metr kwadratowy jest tam przerażający. Melt tworzy wokół siebie specyficzną społeczność, własne środowisko, tutaj chodzi głównie o pewna formę ekspresji i ucieczkę od rzeczywistości – warto to zobaczyć raz w życiu.
Muzyczna strona Melt! to temat na osobny artykuł – uprośćmy do tego, że to najlepsza mieszanka wybuchowa jaką można wymyślić. Największe tuzy reprezentujące dany podgatunek są tutaj normą, towarzyszą im nie mniej interesujący, równie genialni artyści kształtujący i definiujący obecną muzykę elektroniczną. Techno, deep house, dubstep, indie, chillout, experimental – jest tutaj wszystko, w najlepszej postaci. Doświadczeni gracze obok największych gwiazd i młodych, ambitnych producentów to mix, który musiał się udać.
Sleepless Floor. Przy każdej z trzech poprzednich relacji z Melt! najwięcej miejsca poświęcałem właśnie tej scenie, która jest w moim odczuciu najlepszym dla muzyki deep house miejscem na świecie. Otwarta przestrzeń jest tutaj przezorna, totalnego wyzwolenia doświadczamy tam w zamkniętym piaskowym kręgu, otoczeni przez niespotykany sound system, oddając się hedonii kierowanej przez tamtejszych dj’ów. Tutaj rządzą i dzielą rezydenci berlińskich klubów, którzy perfekcyjnie opanowali swój fach kierowaniem afterowego tłumu. Deep house przeżywa tutaj swój najlepszy czas, mogąc wybrzmiewać w takiej atmosferze. Niemogąca zasnąć, bardziej klubowa część publiki rozkoszuje się tym, co Sleepless Floor ma najlepsze. Snobistyczni, lecz inspirujący zawodowcy w after-party z Niemczech z roztańczonymi holendrami, których nacja jest tam najmocniej obsadzona. Możesz przyjść tutaj o każdej porze, a za każdym razem natkniesz na narkotyczną aurę i osoby całkowicie pochłonięte muzyką. Panorama Bar w wersji open air – dzień i noc łączą się w jedną, nieprzerwaną czasoprzestrzeń z zagubionymi w dźwięku ludźmi.
Muzyczna strona jak zwykle na złoty medal, trudno przypomnieć sobie choćby przeciętny set. Wszystkich świetnych nie sposób opisać, dlatego postanowiłem wybrać te nadzwyczaj wyróżniające się na tle pozostałych. Piątkowa noc upłynęła w otoczeniu dźwięków wytwórni Innervisions, która zebrała na Big Wheel Stage swoich szlagierowych zawodników. Mano Le Tough razem z zachodzącym słońcem zabrał nas w inny, lepszy świat. Nieco hiciarsko wypadł Âme, nikt jednak nie narzekał na sztosy od Kristiana. Zwycięzca tego wieczora był jeden – live act od Recondite to jedna z lepszych rzeczy, jakie miałem okazję usłyszeć w tym roku. Perfekcyjnie zbudowana opowieść, mistyczne techno wgniotło każdego, sam zaś Recondite sprawiał wrażenie grającego kapłana.
Marco Resmann, Matthias Meyer i Ruede Hagelstein czyli załoga z Watergate odpowiedzialna była za opening Sleepless Flooru. Z tymi panami na dobre zaczął się Melt! Festival, którzy swoim wielogodzinnym setem dali nam jasno do zrozumienia, że z taką muzyką na okrągło ciężko będzie o dłuższą drzemką.
Sobotnia noc to popis dwóch aktorów ze Stanów, którzy swoimi mocarnymi setami dali dużo radości lubującym się w mocniejszych klimatach. Trzy godziny z Jeffem Millsem to prawdziwa jazda bez trzymanki – chore wizuale, kilkumetrowe płomienie z otaczających koparek i przede wszystkim kwaśne, oldschoolowe bangery od człowieka nie z tej planety. Czułem się jak na statku kosmicznym, w którym właśnie wybuchła awaria i powrót na ziemię stoi pod wielkim znakiem zapytania. Jedno z najintensywniejszych przeżyć z muzyką techno w moim życiu.
DVS1 z closing setem to już prawdziwa gratka dla porannych raverów – było ciężko i przygniatająco, ale właśnie tego oczekiwała po Jeffie „garstka” pozostałych na Big Wheel. No i sposób grania przez Zaka – majstersztyk, rzadko spotyka się tak pochłoniętych miksowaniem dj’ów.
Niedzielna odsłona przypomina nieco walkę o przetrwanie – ciało odmawia już posłuszeństwu, ale trzeba walczyć dalej. Gesaffelstein skutecznie postawił wszystkich na nogi, ten szalony Francuz nie bez przyczyny jest dzisiaj uznawany za najjaśniejszą postać związaną z muzyką electro. Najlepszy moment seta to ‘Spastik’ Plastikmana w oryginale(!) – Gemini Stage zostało wystrzelone w powietrze, dosłownie. Po tym rollercoasterze oddałem się czarom z rąk Tale Of Us – zdecydowanie jeden z najpiękniejszych występów jaki tam słyszałem. Piękne melodie, mocno techniczne motywy, całość doskonale spójna i harmonijna – lepszego zakończenia nie można było sobie wymarzyć.
Melt pobudza wszystkie zmysły: słuch niesamowitymi dźwiękami artystów z prawdziwego zdarzenia, wzrok ciekawymi ludźmi i niespotykaną scenografią oraz węch nieprawdopodobnym umiejscowieniem w samym środku natury. Wszyscy są tam, by dawać – czuje się wielki impuls kreatywności. Podsumowując: rzeczy, których doświadczyłem na Melt, zdarzenia, które widziałem, ludzie, których poznałem, to jak czułem się, gdy stamtąd wyjeżdżałem, wszystko to dało mi kolejny powód do życia. Melt silnie uzależnia, spróbujcie sami!
Tekst: Paweł Chałupa
Video: Marek Wolny
Foto: facebook.com/meltfestival



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →