Porozmawiajmy o Open’er Festival – RELACJA

Relacja

"To jedna z najlepszych edycji ostatnich lat" - piszą w specjalnej, łączonej relacji redaktorzy Daniel Durlak i Kacper Ponichtera.

Wzbudza uczucia skrajne. Można go kochać, można nienawidzić (ale takie podejście mają zazwyczaj ci, którzy nigdy nie mieli okazji go doświadczyć). Mowa oczywiście o Open’er Festivalu. Zapraszamy do przeczytania relacji naszych wysłanników. Ostrzegamy, bo to piekielnie długa, ale jakże wciągająca dyskusja dwóch muzycznych zapaleńców. Znalazło się w niej miejsce zarówno dla omówienia koncertów, festiwalowej atmosfery, a nawet przypadku tajemniczego Jarka, którego poszukiwało… kilka tysięcy festiwalowiczów! 1.2.3…

Dzień 1

Kacper Ponichtera: Pierwszym koncertem na głównej scenie pierwszego dnia było Kodaline. Niestety, nie był to koncert na miarę otwarcia festiwalu – bardzo poprawny i mało zaskakujący występ prezentujący typowe indie-rockowe granie. Równie dobrze można byłoby w tym czasie odpalić MTV Rocks i generowałoby to takie same emocje. Następnie wybrałem się na Klancyk – teatralną grupę improwizacyjną w Alter Cafe. Pamiętając występy chłopaków w świętej pamięci Klubie Komediowym na Chłodnej, muszę przyznać, że formuła ich improwizacyjnego występu w ogóle nie sprawdziła się w Alter Cafe, dlatego, że cały czas z głównej sceny przebijały się dźwięki ASAPa, a sam poziom odgrywanych gagów i skeczów odbiegał od ich zwyczajowej formy. Jeśli chodzi o ASAPa, były to właściwie nie dźwięki, a jego gangsterskie stękanie. Mimo stada rozjuszonych nastolatek w full-capach i wysokiego stężenia swagu w powietrzu, Rocky nie spełnił oczekiwań. Bity z komputera i samotny raper na scenie. Widziałbym ten koncert w pełnym instrumentarium. Nie podobały mi się również ciągle jak mantra powtarzane wulgaryzmy wykrzykiwane do mikrofonu. Jednym słowem: tani rap dla nastolatek.
Daniel Durlak: Pełne instrumentarium zobaczyliśmy przy okazji kolejnego koncertu na mainie czyli Modest Mouse, Powiedzieć, o nich legenda to mało. Piękna podróż sentymentalna. Niestety odniosłem wrażenie, że koncert został w niektórych momentach „położony” akustycznie. Niezależnie od tego świetnie było usłyszeć po raz pierwszy na żywo ich nieco przybrudzone indie hymny w stylu „Float on”, „Dashboard”, czy też kawałki z kultowego albumu „Moon & Antarctica”. Każdy kto załapał się na indie rockowy zryw na początku stulecia powinien być ukontentowany.
K: Nigdy nie byli w Polsce. Odwołali swój występ w zeszłym roku. Obiecali, że wrócą i słowa dotrzymali. Opowiedzmy gdzie spotkaliśmy się pierwszego dnia i połączyliśmy szyki względem relacji, a był to koncert Hatti Vatti z Noonem. Moim zdaniem – jeden z najjaśniejszych punktów festiwalu. Noon – prawdziwa legenda za życia, jeden z najlepszych producentów rapowych w Polsce, a przy nim, wydawać by się mogło, odległy stylistycznie Hatti Vatti. Jedyne co mogę wspomnieć jeśli chodziłoby o minusy to smutek, że nie zaproszono na scenę wszystkich gości, którzy wystąpili na debiutanckim albumie projektu.   Zapewne to perspektywa niezwykle trudna organizacyjnie, ale myślę, że warto byłoby spróbować jak sprawdzi się taka formuła – brakowało niestety nawijki Wilka czy wokalu Misi Furtak. Po HV i Noonie wpadłem na Cheta Fakera. Miałem okazję porozmawiać z kilkoma osobami i często przewijała się wśród nich opinia, że był to jeden z najlepszych koncertów na festiwalu, ale mnie szybko znużył. Jego muzyka jest moim zdaniem o wiele lepsza w domowym zaciszu, w intymnych sytuacjach, a wypełniony po brzegi, duszny namiot ewidentnie takową sytuacją nie jest – analogicznie Father John Misty.

Drake fot. M. Murawski
D: Skoro jesteśmy przy dniu pierwszym, musimy wspomnieć o tym co działo się na mainie. Po wysłuchaniu wielu opinii doszliśmy z moim znajomym do wniosku, że występ Drake’a jest największym wydarzeniem w Polsce, od czasów ostatniej pielgrzymki papieża.
K: Dokładnie! Abstrahując od nadmiernej fali hype’u – koncert bardzo mi się podobał. To było coś zupełnie innego niż Asap, bardziej sensowny rap, natomiast zdarzyły się również momenty, kiedy próbowałem chować głowę w ziemię – kiedy to zaczynał śpiewać. Nie ma za grosz talentu wokalnego. Pomijając ten fakt porwał tłum, a momentami zupełnie go „kupił” dzięki wypowiedziom w stylu: „Polska to mój drugi dom”. Tani chwyt – ale na mnie zadziałał.
D: Tak, na mnie również. Ale momentami przyprawiał swoim krasomówstwem o ból zębów. Nie zgodzę się z Tobą jednak w kwestii jego wokalu. Mnie pozytywnie zaskoczył. Powiem więcej: to rzadki przypadek kiedy raper potrafi tak czysto śpiewać. Przejdźmy do kolejnych koncertów tego dnia. Jednym z najgorętszych tematów były kontrowersje związane z ustawieniem koncertu Die Antwoord na Tent Stage zamiast na głównej scenie. Również przychylałbym się ku tej opinii, ale występ Alt-J… aż szkoda byłoby nie zobaczyć ich show na mainie, pomimo, że było tak intymne, eteryczne i delikatne.
K: Właśnie jest to drugi moment, kiedy się nie zgodzimy, ponieważ pamiętam występ Alt-J na tencie bodajże dwa lata temu. Wyszedłem z niego spocony, wymęczony, ale szczęśliwy. Dostarczyli słuchaczom dobrą imprezę np. w momencie zsamplowania kawałka Dr.Dre. Wtedy też, wszyscy podnieśli zgodnie ręce w górę. Moim zdaniem w tym roku Main nieco zabił atmosferę koncertu Alt-J. Nowy album przyznam również, że nie porywa mnie tak jak ich debiut. To nieco nudnawe i smętne ballady. Na koniec koncertu lider powiedział do wszystkich dobranoc, pomimo trwających w tym czasie koncertów, co wydaje mi się dość ironicznym komentarzem, w kontekście tego, że spałem już pół godziny wcześniej.
D: Można było obudzić się przy okazji Die Antwoord. Co do ich występu –  nie zawiodłem się! Przy takiej sile wyrazu nie można im odmówić, że pozostawiają słuchacza obojętnym. Słowo freak, nabiera w ich muzycznej interpretacji nowego wymiaru – był to prawdziwy, dziki rave. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to nieprzystosowanie warunków tent stage, do tak licznej publiki, która tam zagościła (przekroczyła trzykrotnie powierzchnię namiotu!)
K: Choć dotrwałem do końca to jeszcze bardziej nie rozumiem fenomenu tego zespołu. Wszyscy wychodząc z namiotu zgodnie przyznali, że mieli do czynienia z totalną wiksą, ale ja nie bawiłem się w ogóle. Niewątpliwie jest to fajne zjawisko, mają świetny kontakt z tłumem. Hardstyle’owe, oldschoolowe bity były świetne, ale ja po prostu nie lubię infantylnego wokalu Yolandi. To ogromne szczęście, że Yolandi i Ninja się spotkali, bo takiego duetu muzycznych świrów ze świecą szukać.
Die Antwoord fot. B. Bajerski

Dzień 2

K: Przy okazji pierwszego koncertu dnia drugiego muszę wspomnieć starą maksymę: co w rodzinie to nie zginie! Córka utalentowanego aktora Wiesława Komasy, siostra reżysera Jana – Mary Komasa. Przyjemny akcent na początek dnia. Tacy artyści jak Mary Komasa robią więcej dla promocji tego kraju niż obciachowe spoty z napalonym Włochem w roli głównej czy nowoczesnymi kombajnami na podkarpackiej wsi za kilka milionów.
D: Skoro jesteśmy przy temacie polskich projektów muszę wspomnieć, że tego dnia byłem totalnie zachwycony Rysami. Świetnie wykorzystali formułę Live-actu z gitarą, elektroniczną perkusją i bitami krojonymi z samplera. Justyna Święs z The Dumplings, która zaśpiewała kilka kawałków była… przepiękną dźwiękową iskierką w tym muzycznym układzie. Rysom pozostaje życzyć udanego długogrającego debiutu. Sądząc po materiale usłyszanym na żywo, zacieram ręce!
K: Nawiązując do tytułu ich kawałka – moje Ego było połechtane.
D: W tym na pewno się zgadzamy. Mówiliśmy o indie rockowych powrotach. Dzień drugi również stał pod ich znakiem – The Libertines! Analogicznie jak w przypadku Modest Mouse, jakkolwiek nie oceniać by koncertu, sentyment daję górę! Dwa albumy The Libertines, to dla mnie swoisty „pamiętnik z okresu dojrzewania”.
K: Mnie także ich muzyka towarzyszyła przy okazji rozpoczęcia przygody z nałogowym „muzykopożeraniem”. Ale muszę przyznać, że oglądając koncert towarzyszyła mi myśl, iż niestety złote czasy tego zespołu już nieubłaganie minęły. Jakie jest twoje zdanie?
D: Pozostaje czekać na nowy album. Ja cieszę się, że dostałem porcję świetnych piosenek, które wytrzymały próbę czasu i stanowią esencję zrywu zwanego new-rock revolution. Barat z Dohertym na scenie magnetyzują. Stanowią kontynuację klasycznych rock’n rollowych duetów. Sam fakt zobaczenia ich na scenie znów razem, był w pewien sposób magiczny.
K: Poza tym można uspokoić fanki, że Doherty trzyma się dobrze. Wygląda całkiem zdrowo i pomimo niezbyt higienicznego trybu życia ewidentnie nie wybiera się na tamten świat, a przy okazji potrafi nadal nieźle szarpać struny i śpiewać. Przejdźmy do kolejnych koncertów. Niezależnie od upodobań chyba każdy był w jakimś stopniu ciekawy, co zaprezentują na żywo – Major Lazer!

Major Lazer fot. M. Murawski
K: Dotarłem pod samą scenę! Nigdy nie sądziłem, że będę się dobrze bawił przy electro house’ach mieszanych z grubo ciosanym dubstepem, natomiast koncert wprost mnie powalił. Od samego początku do samego końca – totalna rozwałka. Pozytywnie zaskoczyła formuła ich występu – to nie tylko był wokalista skaczący po scenie, ale też Diplo, który zapodawał fajne bity. Naliczyłem również tuzin hojnie obdarzonych przez naturę tancerek, które porwały mnie swoimi pośladkami do tańca. Do Faithless niestety nie dotarłem.
D: Major Lazer był idealnym wyborem na maina tego dnia. To znamienne, że w tym roku Open er poszedł w elektronicznym kierunku. Na pewno moglibyśmy o tym powiedzieć przy okazji kolejnego koncertu, bo jeśli Major Lazer w pewien sposób definiuje współczesne pojęcie rave’u, to mieliśmy okazję usłyszeć jego klasyczną odmianę w wydaniu legendarnego Faithless. Dało się zauważyć ewidentnie mniejszą publikę niż na poprzednim koncercie, ale dla mnie była to czołówka tegorocznego Open era. Prawdziwe klubowe hymny w stylu „God is a DJ” i „Insomnia” w towarzystwie wschodzącego słońca… tego nie da się zapomnieć!

Dzień 3

K: Na początek dnia – świetny Rebel Babel Ensemble. Międzynarodowa orkiestra instrumentów dętych – dla mnie był to istny majstersztyk. 45 minut zajebistego performance’u, kilkudziesięciu bębniarzy, mega pozytywne wibracje to chyba najlepsza recenzja tego występu. Zastanawiam się dlaczego tak krótko i dlaczego tak mało takiej eksperymentalnej sceny na Open erze. Mam nadzieję, że w przyszłym roku na głównej scenie będę mógł zobaczyć coś podobnego.
D: Dalej – Taco Hemingway. Postać, która zjednała sobie zarówno niedzielne fanki rapu jak i zatwardziałych słuchaczy tego gatunku.
K: To niezwykle ciekawe zjawisko bo jego największymi fankami i fanami są ludzie, z których on ewidentnie drwi w swoich utworach. Czarne Nike Roche, wege-jedzenie. To jest najzabawniejsze, że on wyśmiewa się z tych wszystkich hipsterskich przywar, a trafia właśnie do tego targetu, do ludzi, którzy go wielbią i nawijają z nim całe kawałki od początku do końca. Ja wróże mu jak najlepiej bo to dosyć inteligentny i błyskotliwy człowiek. Na Tent stage niedługo później zagrał Jose Gonzalez. Niezwykle melancholijny, wzruszający koncert. Stałem wyprostowany, ale po pół godziny swojego pięknego grania Gonzalez rozłożył mnie na trawie przez co pozostałą część koncertu wysłuchałem w stanie błogości i rozmarzenia.
D: W stanie błogości na pewno można było się znaleźć przy okazji koncertu Jonny’ego Greenwooda. Obserwując publikę, która zmierzała na koncert Greenwooda, można było zauważyć, że to w większości świadomi słuchacze w grupie wiekowej 30+ znający dokonania Radiohead i lubujący się w eksperymentach. Koncert przeniósł nas w arcyciekawą wycieczkę po meandrach muzyki współczesnej. Znalazło się w niej miejsce dla kompozycji Oliviera Messiaena, Phillipa Glassa, a także awangardowych utworów samego Greenwooda. Pozostaje życzyć organizatorom Open era, aby nie zbaczali z obranego kursu i nadal znajdowali miejsce dla klasyki na festiwalu. Biegniemy dalej. Kolejny koncert, Mumford & Sons.

The Prodigy fot. Alter Art
K: Dla mnie był to pierwszy moment na festiwalu, kiedy to poczułem pewnego rodzaju „zachodniość” Open era, poczułem się jak na Glastonbury czy na Oxygene w Irlandii. Ale co do repertuaru, nowy album Mumfordów „Wilder Mind” nie utrzymuje wysokiego kursu poprzedników. Koncert wydał mi się również nieco zbyt podobny do występu sprzed 2 czy 3 bodajże lat. Nie było tu miejsca na improwizację czy też nawiązanie relacji z publiką, wszystko było odegrane nieco zbyt poprawnie.
K: Kolejny występ – Swans. Prawdziwy gitarowy trans, ale przyznam, że Łabędzie wolę dokarmiać w parku Saskim. Cenie Swans, ale przez ich częste ich wizyty w Polsce, a także przede wszystkim w związku z moją słabnącą miłością do gitar nie odebrałem tego koncertu z takim entuzjazmem z jakim się spodziewałem. Bardziej pociągały mnie występy elektroniczne.
D: Ja również skłaniam się ku elektronice, ale nie sposób nie przyznać, iż Open er pomimo mocno elektronicznego kursu, wraz z całym swoim eklektyzmem miał okazję nam wiarę w gitary przywrócić i (Swans było tego najlepszym dowodem). Przypomniał nam również czym jest prawdziwie „czarna muzyka” przy okazji kolejnego występu: D’Angelo!
K: Och tak! To była muzyka przez duże M! Koncert totalny, unikatowe brzmienie, świetny wokal D’ Angelo i niesamowity groove – cały czas ruszałem bioderkami. Idealnie wybrzmiewały niekiedy jazzujące wstawki. Nie ma się czemu dziwić, dlaczego ten koncert wypadł bosko. Materiał bazowy – „Black Messiah” to moim zdaniem nie tylko najlepszy album zeszłego roku, ale też jeden z najlepszych albumów ostatnich lat, o ile nie ostatniego dziesięciolecia… od czasów „Bogurodzicy” nikt mnie tak nie poruszył (śmiech).
D: Po D’Angelo miałem przyjemność wpaść na The Dumplings. Trzeba przyznać, że to duża nobilitacja ze strony organizatorów, że ustawili Dumplingsów o 1:00 w nocy na Tencie. Na szczęście kredyt zaufania został wykorzystany.
K: Świetnie, że śpiewają po polsku bez kompleksów, a ich kawałki są zaraźliwie przebojowe. Przy okazji koncertu muszę jednak wspomnieć, że wpadłem również na DJ set Kuby Karasia z The Dumplings odegrany w formule B2B z Tomkiem Makowieckim i niestety ten występ okazał się dla mnie nieporozumieniem. Nie kupuje mieszania popowych kawałków z radia przeplatanych hitami z lat 90. Totalny misz-masz bez ładu i składu. Wydaje mi się, że Kuba o niebo lepiej wypada na scenie u boku Justyny.
D: Wypadł niezwykle przyzwoicie i trzeba mu przyznać, że zaprezentował kawałki Dumplingsów w ciekawych, podbitym mocnym basem, tanecznych aranżacjach. „Technicolor Yawn” zagrane na koniec ocierało się wręcz o rasowe electro. Był to dobry wstęp do kolejnego koncertu, na który chyba wszyscy tego dnia zacierali ręce – Prodigy! Można oczywiście spierać się czy ich fenomen nadal jest tak żywy, jak miało to miejsce 20 lat temu. Obecnie to swoista electro-rockowa instytucja. Zespół, który wzorem rock-dinosaurów zapełnia stadiony. Trzeba jednak przyznać, że panowie starzeją się z klasą. Występ – petarda!
K: Prawdziwy rave, hałas, lasery, niesamowite show, które nie przeszkodziło mi… „przyciąć komara”… Tak jak przy poprzednich dniach nie udało mi się dotrzeć na Beat Stage, tak wtedy postanowiłem zajrzeć na występ Selvy’ego, młodego producenta z Poznania, który totalnie mnie oczarował, ponieważ zaprezentował kawałki z najnowszej EPki jednego z moich ulubionych kolektywów Red Axes z Tel-Avivu. Niezapomniany moment festiwalu. Yaffe! Cieszę się, że zdarzają się producenci, którzy przybliżają takie mocno undergroundowe brzmienia publice przyzwyczajonej do tanecznych kawałków z radio stacji.

Dzień 4

D: Hozier – dobry wybór jeśli chodziłoby o wieczór na mainie. Swoim koncertem udowodnił, że nie jest artystą jednego kawałka. Jego przyjemne gitarowe balladki o mocno bluesowym zabarwieniu sprawiły, że tym razem to ja poczułem atmosferę zbliżoną do Glastonbury. Kolejny koncert – jakkolwiek można by zżymać się iż to zespół mocno cukierkowy, a wręcz momentami zbyt konfekcyjny, to atmosfera podczas ich koncertu była niesamowita – Years & Years.
K: Porywający koncert. Nie przeszkadzał mi nawet niekiedy zbyt komercyjny charakter ich utworów. Ich największy hicior „King” leciał bodajże ostatnio 10 razy u mojej fryzjerki podczas ostatnich wizyt. Widać było szaleństwo wśród publiki, a festiwalowa atmosfera była tutaj widoczna. I tylko dziewczęta mogą być zawiedzione, że frontman zespołu Oly Alexander nie odwzajemni ich uczuć, ale panowie mogą być zadowoleni nad wyraz (śmiech). Co do kolejnych występów. Kasabian – chyba zgodnie przyznamy… Że to był najlepszy koncert festiwalu. Nie miałem okazji wcześniej ich posłuchać. Bardzo podobał mi się swoisty klubowy medley – 20 niezwykle tanecznych minut zaprezentowanych na koniec. Poczułem się wręcz jakbym zawitał na Time Warp, a mówimy przecież o indie rockowym bandzie. Proporcja między elektroniką, a rockiem była tutaj idealnie wyważona.
D: Zgodzę się w kwestii Kasabian. Zbliżamy się do końca – Hudson Mohawke. Można różnie oceniać jego muzykę, ale na pewno nie można odmówić mu umiejętności zapanowania nad tłumem. Momentami zbyt słodko, ale suma summarum był to świetny elektroniczny spektakl napędzany dużą dawką stroboskopu i basem.
K: To prawda. Spójny przekaz obrazu i dźwięku. Lasery ożywiały mocno zmęczoną po 4 dniach festiwalu publikę, ale nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ponieważ uważam, że złote czasy trapu minęły już na dobre.

Disclosure fot. Alter Art
D: Tak, ta muzyka trafiła po prostu pod strzechy mainstreamu, stąd też tyle lukru w jego kawałkach. Cóż, zobaczymy w jakim kierunku pójdzie przy kolejnych albumach. Ciągle wspominamy o elektronicznym obliczu Open era. Każdy dzień zakończony był swoistym ravem. Die Antwoord, Major Lazer, Faithless, Prodigy. Idąc tym tropem zakończenie festiwalu na dużej scenie powierzono Disclosure, którzy nieźle namieszali w popowo-elektronicznym światku w przeciągu ostatnich dwóch lat. Niestety tak jak w przypadku wspomnianych występów byłem zachwycony tak tym razem rave niestety nie wypalił. Było zbyt mało dynamicznie, a formuła występu pewnie lepiej sprawdziła by się w tencie, gdzie zresztą duet miał okazję zagrać dwa lata temu.
K: To chyba kolejny przykład, który pokazuje, że Main nieco zabija klubowy klimat. Tak jak Alt J i Disclosure poruszali dwa lata temu właśnie w namiocie, tak tym razem było smutnie i sennie. Poza tym kompozycje z nowego albumu Disclosure udowadniają, że panowie obrali niewłaściwy kierunek, w porównaniu do przebojowego debiutu. Po dobre klubowe granie trzeba było w tym czasie pójść na Beat Stage na George’a Fitzgeralda. Każdy szanujący się fan elektroniki musiał się na tym koncercie znaleźć. To również moja bajka. Cieszyłem się, że mogę usłyszeć utwory, które niekiedy wybrzmiewają na co dzień w miejscach, które odwiedzam (wspomnę chociażby ukochaną Nową Jerozolimę) Levon Vincent, Simian Mobile Disco, Bicep czyli house na dobrym poziomie, producenci, których niezwykle cenie i szanuje. Technicznie nie można mu nic zarzucić. Naprawdę fajny, zdolny gość i mam nadzieję, że wpadnie do stolicy na jakiś klubowy koncercik, ale już w bardziej undergroundowym miejscu.
D: Jakkolwiek by to nie zabrzmiało jak kryptoreklama, nie sposób nie wspomnieć o scenie Heinekena, która dnia czwartego wpadła pod opiekę Muno.pl. Juniore i Conradq, SLG i Piotr Bejnar odwalili kawał dobrej roboty.
K: Szczególnie pamiętam występ Bejnara. Totalny freak na zamknięcie Open era. Kocham jego analogowe show. Jest niesamowitym performerem. Trzeźwy lub nie – daje radę! Widać było, że ludzie, przechadzający się obok sceny Heinekena byli pod ogromnym wrażeniem bejnarowej zabawy na podręcznym Korgu. Świetne Show.
D: I tym samym koniec! Czytelnicy, jeśli dotrwaliście do tego momentu, chapeau bas! Rozmowa miała charakter swobodny i mamy nadzieję, że was nie zanudziliśmy! Nie możemy jednak odmówić sobie jeszcze szczególnych pozdrowień. Nie wiemy kim jest ten człowiek, nie wiemy też czy poradził sobie z ogromną sławą jaka spotkała go po zakończeniu festiwalu – mowa oczywiście o Open’ erowym Jarku. Jarku, pozdrawiam!
K: Ja akurat kolegi Jarka nie pozdrawiam, a to ze względu na to, że mieszkałem na polu namiotowym i denerwowało mnie jego ciągłe poszukiwanie. Nie należę do osób, które cenią sobie spokój i ciszę, ale wydaje mi się, że ten żart i ta formuła dowcipu już się wyczerpała 2 lub 3 lata temu kiedy to szukano Anki lub Krzyśka, ale mam nadzieję, że Jarek się znalazł.
D: Miejmy nadzieję, że Jarek się znalazł i sława go zbytnio nie przytłoczyła. Ja jeszcze chciałem pozwolić sobie na odrobinę prywaty i pozdrowić kochaną panią H (info dla wtajemniczonych – najlepsze noclegi w całej okolicy festiwalu). Kacprze, ostatnie słowa na koniec… Pomimo perturbacji organizacyjnych (wycofanie sponsora strategicznego w poprzednim roku), widać, że Open er trzyma się świetnie.
K: Chciałem powiedzieć to samo. Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu ma chyba w tym momencie monopol na wielkie sceny festiwalowe. Mam nadzieję, że to wykorzysta i festiwal pójdzie w dobrym kierunku, powiedzmy że bardziej ideowym, a nie komercyjnym. Jedynym minusem, jeśli chodziłoby o organizację był dla mnie mizerny poziom strefy gastronomicznej za relatywnie duże pieniądze. Na plus – na pewno mogę powiedzieć, że była to jedna z najlepszych edycji ostatnich lat. Nie miałem momentów gdzie się nudziłem. Cały czas biegałem od sceny do sceny i spaliłem przy tym około 8 tyś. kalorii co na pewno dobrze wpłynie na moje zdrowie.
D: Do zobaczenia w Gdyni za rok! Po tegorocznej przepięknej  edycji, grzechem będzie tam nie zawitać! Kłaniają się Daniel Durlak i…
K: Kacper Ponichtera
Tekst: Daniel Durlak, Kacper Ponichtera


Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →