Those Things feat. Lisa Shaw

Recenzje

Info

Data wydania:
2007/05/10
Ocena:
Wytwórnia:
Artysta:

Miguel Migs Featuring Lisa Shaw – „Those Things”

A1         Those Things (Original Album Version)
A2         Those Things (Simon Grey Phase II Vocal)
B1         Those Things (Migs Salted Dub Deluxe)
B2         Those Things (Scott Wozniak’s Deep In NYC Vocal)

Biletomat.pl

Kup bilet na dowolny koncert lub imprezę!

Znajdź Bilety

Bezpieczne i proste zakupy

Zaraz na samym wstępie chciałem zaznaczyć, że recenzja dotyczy długo oczekiwanego przeze mnie singla „Those Things”, a nie wydanego w marcu albumu. Ten kalifornijczyk z hiszpańskimi korzeniami należy do tej grupy ludzi, których gusta w zdecydowanej większości podzielam i myślę, że nie jestem w tym odosobniony. O jego specyficznym podejściu do muzyki house mamy okazję przekonywać się od roku 1998. Nie tworzy on parkietowych killerów, przy których bawią się tysiące ludzi, a potem są zapominane. Mowa tutaj bardziej o kawałkach, których słucha się siedząc na sofie i nigdy nie zapomina.

Przed chwilą położyłem płytę na gramofonie, a z monitorów popłynął czyściutki odgłos charakterystycznego rytmu przypominającego, że jest to produkcja z US. Płyta sygnowana jest autorskim labelem Migsa Salted Music (wcześniej Soulfuric Rec.), który po pierwszych 4 wydanych singlach przekazał tłoczenie i dystrybucję do legendarnego OM Records z San Francisco. I bardzo dobrze, bo płyta jest dobrze wytłoczona, ładnie wydana, a przy pierwszych dźwiękach czuć wysokiej klasy mastering z San Francisco.

Jako pierwsza pod igłę trafia wersja albumowa. Nie będę ukrywał, że moim zdaniem jest to jeden z najdoskonalszych numerów wyprodukowanych przez Migsa i pierwsza liga światowa. Jak dotąd najlepszy singiel roku 2007, przebijający takie „Get Down” Groove Armady pod każdym względem. Każdy najdrobniejszy dźwięk jest do bólu przemyślany, a głębia utworu jest ogromna i pozwala przy uważnym słuchaniu za każdym razem odkrywać kolejne, ukryte w przestrzeni dźwięki.

Wychodzi bardzo dużo kawałków, gdzie kiedy je słyszymy od razu przychodzi nam na myśl – ale to by pasowało do [wstawcie coc chcecie]. Nie tutaj. To jest dzieło skończone, tutaj nie ma możliwości aby coś dołożyć, to jest pełnia brzmienia. Zaraz po wstępie w klimacie Westcoast okraszonym funkową gitarą w klimacie Martina Solveig’a wchodzi główna linia melodyczna. Wow! Ten bas! Mocno wibrujący, totalnie analogowy, wydaje się płynąć prosto z Minimooga. Jego linia w dalszej części wypełniona jest przez pojedyncze akordy oscylujące brzmieniem wokół organów Fendera, oraz przeplatana i wspomagana przepięknymi, analogowymi dźwiękami bodajże z Roland Juno.

Zaraz potem Lisa Shaw raczy nas swym przepięknym, harmonijnym głosem, wyśpiewując rytmicznie tekst autorstwa Migsa, za który powinien dostać Złotą Malinę czy coś podobnego. W dalszej części utworu usłyszymy jeszcze Migsa odgrywającego krótką partię na gitarze, które przywodzą na myśl Santanę. Choć wielbiciele mistrza gitary mogliby się obrazić za takie porównanie, to te krótkie partie są dobrze zagrane i świetnie komponują się z całością utworu.. To co mi się podoba najbardziej w tym kawałku, to produkcja i nowatorstwo. W odróżnieniu do 90% tego co wychodzi, ten kawałek jest naprawdę dobrze wyprodukowany i zmasterowany. On po prostu brzmi. Jeśli chodzi o nowatorstwo, to bardzo podoba mi się połączenie funkowego feelingu i wokali z nowoczesnym brzmieniem syntezatorów gdzie czuć wpływy elektroniki. Coś mówi mi, że takich rzeczy będzie wychodzić coraz więcej, gdyż house znów zatacza koło i po acidowych i elektronicznych podróżach wraca do swych funkowych i deepowych korzeni z bagażem doświadczeń. Wszystko to okraszone jest pompującym rytmem charakterystycznym dla produkcji z San Francisco. Dla mnie – klasa sama w sobie.
 
Na tej samej stronie znajduje się też bardzo ciekawa interpretacja „Those Migs” autorstwa Simona Grey, klawiszowca wspópracującego m.in. z Knee Deep. Jest to praktycznie zupełnie nowy utwór, a z oryginałem łączy do tylko ścieżka wokalu. Utwór jest, że się tak wyrażę, „klasycznie nu funk’owy”. Słuchając go, przychodzą mi na myśl w szczególności płyty wydawane przez Herbie’go Hancock’a w latach siedemdziesiątych. Klasyczna, lekko połamana, funkowa rytmika wypełniona rytmem zagranym na congas. Elektryczny bas zagrany klangiem w funkowej tonacji, cały czas wspomagany partami na syntezatorach. Sporadycznie pojawia się gitara. Wszystko utrzymane w acid jazzowym opakowaniu nawiązującym do stylu sprzed 30 lat, co przywodzi na myśl twórczość „The Brand New Heavies”. Mimo tego, że całość dość dobrze komponuje się z wokalem Lisy Shaw, to odnoszę wrażenie, że taka ilość wokalu odrobinę przeszkadza. Chyba mimo wszystko wolałbym wersję instrumentalną, lub bardziej dubową, aby łatwiej docierać do głębszych warstw tego remiksu.

Kiedy odwrócimy nagranie na drugą stronę, wita nas wersja dubowa, która poza drobnymi szczegółami, zbytnio nie różni się od albumowej. Po prostu brakuje wokali opartych na zwrotkach. Zdecydowanie warto jej jednak uważnie posłuchać, gdyż dużo łatwiej docenić ogrom pracy jaki został włożony w wyprodukowanie tego numeru. Poza tym, na pewno będzie cieszyć się sporą popularnością na bardziej lounge’owych parkietach, do których została przeznaczona.

Ostatni utwór na tym singlu to wersja wyprodukowana przez Pana o nazwisku Wozniak. Niestety Scott Wozniak nie jest obiecującym producentem z kraju nad Wisłą, a doskonałym klawiszowcem sesyjnym mieszkającym w Brooklynie/NYC. Jest to jeden z tych ludzi, o których mało kto słyszał, ale wszyscy znają produkcje w których brał udział. Wystarczy chyba jeśli napiszę, że był odpowiedzialny za klawisze w produkcjach Shakedown, m.in. „At Night”, czy „Drowsy With Hope”. Naturalnym środowiskiem Wozniaka jest mieszanka chicago i deep house, czym też uraczył nas w tym remiksie. Niestety nie jest to remiks który powala, ale wynika to z innego podejścia do tematu. O ile Simon Grey starał się stworzyć coś zupełnie nowego z głębią, gdzie ceną był brak spójności z oryginalnym wokalem, tak tutaj Wozniakowi udało się utrzymać bardzo dobrze spójność remiksu z oryginalnym wokalem, ale za cenę aranżów w remiksie. Jest to klasycznie amerykańskie ujęcie deep house’owe, gdzie przestrzeń wypełniają werble na przeciwtakcie oraz organy w klimacie chicago house. Całość wraz z wokalem brzmi świetnie, a wokal wydaje się brzmieć zupełnie inaczej niż na orginale. Bardziej delikatnie, spokojnie i w tonie późnego popołudnia. Za końcowe brzmienie odpowiedzialny był Jay-J, znany ze swych sztuczek rytmicznych, które można usłyszeć i tutaj. Warto zaznaczyć, że dzięki tym kilku trikom jak nadanie linii melodycznej w rytmie, ten remiks po prostu nie przynudza.

Podsumowując, jest to kawałek naprawdę dobrego wosku i wart swej ceny. Do plusów zaliczyłbym nowatorstwo w brzmieniu, dobre wydanie i wartościowe remiksy. Poza główną wersją dostajemy wersję dubową z przeznaczeniem klubowym oraz dwa bardzo dobre remiksy. Całość wyprodukowana jest na najwyższym poziomie z niesamowitą dbałością o szczegóły, co nawet na tle innych amerykańskich produkcji z Westcoast wypada nadzwyczaj dobrze. Choć osobiście nigdy jakoś specjalnie nie przejmowałem się tekstem w muzyce, to do minusów zaliczyłbym tekst tytułowego utworu, gdyż niektórzy ludzie zwracają na to ogromną uwagę. Pan Migs mógłby pokusić się o coś bardziej ambitnego, ale dla mnie nie jest to przeszkodą w odbiorze. Traktuję głos raczej jako instrument, tym bardziej jeśli chodzi o house.

Singiel pojawił się w sprzedaży w Stanach w pierwszej połowie maja, a dwa tygodnie później w Europie. Ocena obiektywna 4,5/5, natomiast subiektywnie 5/5.

(rec: Dawid Wierzbowski)



Polecamy również


Imprezy blisko Ciebie w Tango App →